Anna German raz jeszcze

W gazetach i internecie pełno artykułów, artykulików i wpisów o Annie German. Albo o serialu „Anna German”. Agora szybciutko dołączyła dwie płyty do Gazety Wyborczej. Axel Springer galopem wydał książkę „Anna German. Prawdziwa historia”. Byle kolorowa gazetka dawała na okładkę zdjęcie piosenkarki albo grającej ją w serialu Joanny Moro. W środku drugie zdjęcie i pięć linijek tekstu pod tytułem  „Tylko u nas. Anna German jakiej nie znacie” albo „ Nieznana twarz Anny German”.

To ja też się wypowiem.

Po pierwsze wkurwiają mnie – nie denerwują, nie irytują, tylko właśnie wulgarnie wkurwiają, takie akcje nagłego przypominania sobie o kimś i błyskawicznego zarabiania kasy na tandecie opatrzonej nazwiskiem tej osoby.

Zacznę od serialu. Nie oglądałam całości, bo po prostu moja wytrzymałość ma pewne granice. Może jeszcze jedno oświadczenie: mam dużą sympatię dla Anny German, cenię jej głos i znam dużo jej piosenek, a część z nich nieodmiennie mi się podoba i nie są dla mnie „archaiczne”. I dlatego tym bardziej nie mogę znieść tego, co za te miliony o których tyle było mowy, Rosjanie wyprodukowali, a pan Krzystek wyreżyserował. Nawet mniejsza o przekłamania, typu prześladujący cała rodzinę człowiek z NKWD, który, zdaje się, w ogóle nie istniał. Już nawet mniejsza o to, że w pierwszym odcinku jest podobno rok 1938, w którym bohaterka miała dwa lata, ale dziewczynka, która ją gra, co najmniej dwa razy więcej. Cały serial przypomina po prostu serię obrazków z czytanki opatrzonych objaśniającymi podpisami. Ania śpiewa ojcu. Ania występuje po raz pierwszy. Ania w gipsie. Ania ze Zbysiem. Ania ma dziecko itp. Dialogi są banalne i nudne, sceny sztywne. Niektóre momenty są opowiadane szczegółowo (np. wyjazd do Taszkientu, Włochy), po innych serial się prześlizguje – Anna rodzi dziecko, które w następnej scenie ma kilka lat. Aktorstwo jest jeszcze znośne. (Oprócz postaci trzeciego planu które recytują swoje kwestie jak w szkolnym przedstawieniu). Najlepsza, moim zdaniem jest co prawda Maria Poroszyna grająca matkę German, ale Joanna Moro jakoś się broni, choć zadanie miała trudne. Podwójnie. Postać była nietypowo – według wszystkich świadectw dobra i łagodna, niezwykle zdolna. Z kolei śmierć ojca w stalinowskich czystkach, piekielny wypadek, rehabilitacja, powrót na scenę i przedwczesna śmierć  – tym można by obdzielić kilka życiorysów.  

Niestety, Anna German z serialu jest postacią spłaszczoną, jednowymiarową. Nie ma poglądów, upodobań i zainteresowań innych niż śpiew. Jej świat to oprócz sceny kilka emocji, mamusia i Zbysio. Nie wątpię wcale, że mogła być rzadkim przypadkiem człowieka na wskroś dobrego i niekonfliktowego, ale przez to nie musiała być wcale bezbarwna i papierowa. Już choćby z racji tego, jak zginął jej ojciec, musiała mieć jakieś zdanie o Stalinie (i nie sądzę żeby była ślepa). Zresztą odmowa powrotu do Rosji też o czymś świadczy. Ale albo nikt tego nie chciał ruszać albo Rosjanie sobie nie życzyli. Chociaż sądzę, że raczej pominięto to, żeby skupić się na wypadku,  łzach, Zbysiu i mamusi. A już choćby w jej biografii można byłoby wyłowić kilka interesujących szczegółów. Anna German lubiła na przykład książki i filmy o zwierzętach, a myśliwych uważała za morderców – proszę, mamy wyrazisty pogląd, rzadki do dziś. Sama sobie szyła, lubiła taniec i ceramikę, na którą brakowało jej czasu. Poza tym na litość boską, znała dużo ludzi, jeździła na występy z innymi artystami, a z panem parzącym herbatę z w Polskich Nagraniach ponoć regularnie ucinała sobie miłe pogawędki. Ale się nie zmieścili, zresztą nic dziwnego, dziesięć odcinków to niewiele na taki życiorys. Chociaż…

Oglądałam niedawno film o Beatrix Potter – film, nie serial. Jakimś cudem bohaterka nie tylko nie była papierowa, ale miałam wrażenie, że powiedziano o wszystkim co najważniejsze. I ani chwili nudy. I nawet miłość z czasów wiktoriańskich pokazana była wiarygodnie i przejmująco.

Im dłużej o tym myślę, tym większą miałabym ochotę, żeby ten serial nigdy nie powstał. Albo nie był pokazywany w Polsce. Bo wydaje mi się, że prawdziwej, żyjącej w zeszłym wieku Annie German ten wyrób serialopodobny w pewien sposób ubliża. Robiąc z jej życia emocjonalno – łzawą papkę. Pokazując je schematycznie, wyrywkowo i bez wdzięku. Anna German mogła śpiewać piosenki romantyczne, sentymentalne. Mniej i bardziej udane. Ale nie przekraczała w nich granicy kiczu, kiczu w którym ten serial się nurza. No i na fali jego popularności uklepie się taki łzawo-kiczowaty portrecik zdolnej, pokrzywdzonej przez los i poza tym nudnej kobiety.

Nie, dziękuję. I za chwilową falę popularności. I za wątpliwości, czy mogła być taka bez skazy. I za idiotyczne wyrażenie z pewnego artykułu, że serial opowiada o życiu „dawnej celebrytki”, chociaż wtedy celebrytek nie było, a dziś, gdyby żyła, German ze swoją osobowością na pewno by nią nie została. I za wpis na portalu filmowym, że „propagowała komunizm i ludobójstwo”.  

Tak na marginesie, trochę podobne uczucie miałam, kiedy Szymborska dostała Nobla i nagle okazała się popularna, komentowana na prawo i lewo oraz niezwykle doceniona. Skutkiem ubocznym był zalew informacji o niej, jej limerykach, wycinankach, zdjęciach pod dziwnymi nazwami miejscowości i sympatii dla Andrzeja Gołoty. Lubię limeryki, cieszy, mnie, że Szymborska miała tego typu poczucie humoru, ale ona w końcu nie bez powodu długie lata publikowała inne swoje wiersze. A wycinanki były dla znajomych. To grzebanie w jej prywatnych dowcipach przypomina mi rozcinanie brzucha pluszowemu misiowi – cóż tam są w środku za skarby…

Wolałam sobie słuchać Anny German – że tak powiem, na uboczu i tak samo wolałam czytać wiersze Szymborskiej wtedy, kiedy nikt mnie nie bombardował informacjami, jaka jest genialna i jakie niezwykłe robiła wycinanki. Koniec, kropka.